Dałabym 9 gwiazdek, gdyby nie uśmiercili Emmy. Co za beznadziejny zabieg. Tani, niepotrzebny chwyt. Kompletnie bez sensu, zmarnowali serial.
Nie czytałem książki więc to może bezczelne z mojej strony wobec autorki, ale po zakończeniu serialu przeszła mi przez myśl taka alternatywa: Emme potrąca samochód, ale nie zabija - trafia na wózek, życie oraz miłość trwają. Zachowujemy efekt wyciskacza łez , a eliminujemy bunt u widza.
Znam i książkę i film (oglądałam go setki razy), do serialu jeszcze się przekonuję, ale jeśli chodzi o samo zakończenie ma ono sens, nie chodzi o bunt widza, tylko ukazanie, że dwójka ludzi, mimo że się kochała, większość życia przeszła obok siebie, a nie ze sobą, szczególnie przez swoje bariery emocjonalne. Były te "jedne dni", ale mogli mieć ich znacznie więcej. Zmarnowali ten czas, a nigdy nie wiadomo, ile nam go zostało. Zostawia taką naukę żeby korzystać z życia i się nie bać podejmować decyzji zgodnie z własnym sercem, bo możemy nie mieć czasu żeby naprawić swoje błędy. Trochę filozoficzne, wiem, ale serial przez pewien czas mi był bardzo bliski i na własnej skórze doświadczyłam jego sensu.
Nie wiem do końca czy to był zmarnowany czas. Czy gdyby od początku pozwolili na tę miłość czy byłaby ona taka piękna i silna? Czy nie stała się taka dlatego, że bohaterowie tak dobrze poznali siebie nawzajem i siebie samych.... Moim zdaniem ta historia jest bardziej o tym, że wszystko w życiu jest po coś...
Być może. Książka i film jednak pokazywały dość wyraźnie, że bohaterowie żyli, popełniali błędy, walczyli ze swoimi uczuciami i znów popełniali błędy. Czy się zmieniali? Owszem. Czy dojrzewali? Oczywiście. Co nie zmienia faktu, że odkrywając wcześniej swoje uczucia do siebie zyskaliby czas, a ich miłość umacniałaby się ze sobą a nie w byciu obok siebie. Przy założeniu, że piękna i silna jest tylko ta miłość po wielu latach, przyjmowalibyśmy, że tylko miłość tragiczna może być piękna i silna. Ja stale wierzę, że ludzie mogą dojrzewać będąc ze sobą i nie raniąc przy tym innych, w tym samych siebie.