Największy farciarz świata, biegajacy po dżungli w przepasce ratuje swą rodzine, mimo, iż wydawaloby się, wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Tak można streścić dzieło Mela Gibsona o pompatycznym, acz wiele obiecującym tytule. Wielka cywilizacja, której życiu (i upadkowi ) mieliśmy się przyjrzeć, ledwo wchodzi w kadr. Gdzieś kątem widzimy wierzenia, jakieś niezrozumiałe zawyczaje, ale i tak wszystko przesłania "Ronaldinio", który z dwoma ranami w piersi przebiega kilkukrotność maratonu, zabija świetnie wyszkolonych , goniących go wojowników, oraz ratuje swą - oczywiście równie dzielną małżonkę, które po klikukrotnym upadku z wysokości, walce z dzikim zwierzem i groźbie utopienia rodzi zupełnie zdrowe dziecko.
Tak odporny lud nie powinien ugiąć się pod naciskiem jakiegoś Corteza.
Mel Gibson miał przedstawić nam wielką cywilizację, a pokazał nową wersję Mad Maxa.
A skąd Ci się wziął ten Cortez ? On raczej "zasłynął" z rozprawy z Aztekami w dzisiejszym Meksyku, a nie z Majami. Poza tym nie jest nawet powiedziane czy ten wojownik i jego rodzina należeli w ogóle do plemiona Majów...
A wedlug ciebie czym byly te statki Europejskie (nie ważne, czy pod dowóddztwem Corteza czy innego przyjemniaczka) Kiedy upadali Majowie, to raczej nie bylo wypraw do Ameryki BAKA!
A co mi tu wyjeżdżasz z jakimiś statkami ? Twierdzę jedynie że z pewnością nie była to wyprawa Corteza. Ten grasował w innym miejscu i czasie. Tyle.
[SPOILER]
Film mi się podobał do momentu pościgu. Niech będzie, że inne czasy, inni ludzie, większa wytrzymałość, więc uciekał z łatwością, ale ranny człowiek szybszy od jaguara? Poza tym miałam przeciwne wrażenie - bohater miał niesamowite szczęście, zaćmienie słońca, potem jednego goniącego wyeliminował jaguar, drugiego wąż, trzeciego wodospad. Mógł po prostu biec, wszystkich wyeliminowałaby jungla ;) Na końcu zobaczyłam poród i w zasadzie moja ocena się wyklarowała. Gibson ma rozmach, trzeba mu przyznać, i zamiłowanie do mocnych scen, brakuje niestety głębszego sensu. Wyszedł zwykły film przygodowy.