Nowe Horyzonty to transgresyjne odjazdy
Gaspara Noégo i
Julii Ducournau, awangardowe eksperymenty sekcji "Front wizualny" i "Lost Lost Lost" czy wieczorne pozbawione hamulców seanse "Nocnego szaleństwa". Ale nowohoryzontowe kino ma też kojącą, łagodną stronę. Na wyciszenie po kinowych odjazdach proponujemy "
Kobietę, która uciekła" (reż.
Sang-soo Hong) i "
Małą mamę" (reż.
Celine Sciamma).
***
Tajemnicki
recenzja filmu "
Kobieta, która uciekła", reż.
Sang-soo Hong Sang-soo Hong kręci filmy, które łatwo się ogląda, ale o których trudno się mówi. Ich urok jest bowiem ulotny jak mgiełka, a ich prostota jest prostotą zagadkową. Koreańczyk to jeden z reżyserów opowiadających w kółko niemalże tę samą historię w niemalże tym samym stylu: tak lekkim, że niemal niewidzialnym, a jednak absolutnie niepodrabialnym.
Hong włącza po prostu kamerę i filmuje ciągnące się dyskusje o wszystkim i o niczym: jego bohaterowie wciąż tylko rozmawiają, piją soju i niezręcznie tańczą na polu minowym konwenansów. Jest w tym jakiś fascynujący paradoks: opowieści o komunikacyjnych impasach komunikowane są najefektywniej i najniefektowniej jak się da. Łatwo mrugnąć i pomylić kino
Honga z telenowelą. Nic dziwnego, że jest to twórczość, którą albo się lubi, albo nie. Łatwiej bowiem te filmy "poczuć", niż zrozumieć, skąd bierze się ich urok.
"
Kobieta, która uciekła" (2020) nie przynosi rewolucji. Muza reżysera, znana m.in. z "
Teraz dobrze, wtedy źle" (2015) czy "
Samotnie na plaży pod wieczór" (2017)
Min-hee Kim, gra tym razem Gamhee, która pod nieobecność męża spotyka się z trzema znajomymi. Kobiety rozmawiają, piją i jedzą, a autor zamyka to wszystko w miniaturowej formie 77 minut. W porównaniu z innym zrealizowanym w tym samym roku filmem reżysera mamy tu jednak
Honga w wersji wyrafinowanej.
"
Wstęp" (2020) – bo o nim mowa – miał swój urok, ale miał też skrajnie luźną (ktoś powie: niechlujną) formę. Stanowił ciąg słabo powiązanych ze sobą scenek sfilmowanych w serii przepalonych bądź nieostrych ujęć. "
Kobieta, która uciekła" tymczasem już od początku koi oczy pastelową paletą barw, eleganckim kadrowaniem i kompozycyjną konsekwencją. Długie, niby "obojętne" ujęcia pulsują w rytmie "a to szeroki plan, a to transfokacja", fabuła układa się natomiast w kształt bliski wierszowi czy piosence. Mamy tu trzy sympatyczne "zwrotki", w których miło rozmawiają ze sobą kobiety, oraz trzy dysonansowe "refreny", gdzie wejście jakiegoś mężczyzny wprowadza nagły zgrzyt. Neutralna bezkształtność życia zostaje ujęta w ramy i rymy przejrzystej filmowej struktury: elegancka reżyseria
Honga pięknie przekształca tu prozę życia w kinową poezję.
Słowo "poezja" kojarzy się zaraz z napinką czy pretensją, ale nie tędy droga.
Hong zwyczajowo trzyma się blisko ziemi, co najwyżej wydobywając absurd koreańskiej zwyczajności. Gamhee i jej przyjaciółki konwersują przecież o sprawach ostentacyjnie banalnych. Mowa tu o jedzeniu i gotowaniu, małżeństwach i romansach, pracy i mieszkaniu. "Ekscytującym" tematem jest… niska kaucja. Bijący z ekranu ciepły spokój podszyty jest jednak melancholią.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ. ***
Jak poznałam moją mamę
recenzja filmu "
Mała mama", reż.
Celine Sciamma Wyobrażaliście sobie kiedyś, że spotykacie młodszą wersję Waszej matki i możecie spędzić z nią trochę czasu? Takie niecodzienne doświadczenie staje się udziałem 8-letniej Nelly (
Joséphine Sanz), głównej bohaterki "
Petite maman"
Celine Sciammy. Śmierć babci sprawia, że mama (
Nina Meurisse) zabiera dziewczynkę do domu rodzinnego na prowincji, by zebrać pozostawione tam rzeczy osobiste. Po paru dniach pogrążona w żałobie kobieta wyjeżdża, zostawiając męża i córkę samych. Zaraz potem protagonistka natyka się w lesie na bliźniaczo podobną rówieśnicę, noszącą imię matki – Marion (
Gabrielle Sanz). Przypadek? Fantazja zrodzona w dziecięcym umyślę? A może jedyna w swoim rodzaju szansa na przeżycie tego, co bohaterka zna tylko ze wspomnień najbliższych? W dziele francuskiej reżyserki nie ma łatwych odpowiedzi, jest za to fascynująca podróż w głąb dziewczęcego świata i umysłu.
Sukces kostiumowego melodramatu "
Portret kobiety w ogniu", którym
Sciamma zaskarbiła sobie sympatię krytyki i publiczności, zapowiadał przełamanie w jej twórczości. Autorka zrobiła jednak nieznaczny krok w tył i wróciła do minimalistycznego, skromnego kina, osadzonego we współczesności. Jedno pozostało niezmienne: wrażliwe, pełne czułości spojrzenie reżyserki skoncentrowane na dziewczęcym i kobiecym doświadczeniu. Od wkraczania w sferę zmysłowo-erotyczną czy podejmowania kwestii tożsamości płciowej tym razem bardziej interesuje ją uniwersalne ujęcie inicjacji bohaterki jako dziecka, córki, koleżanki. Mimo różnic, najbliżej "
Petite maman" do "
Chłopczycy", z którą dzieli zdumiewającą naturalność młodziutkich aktorek, cierpliwą obserwację zachowań małoletnich postaci oraz wysunięcie ich perspektywy na plan pierwszy.
Przez kilka dni, które Nelly spędza w domu babci,
Sciamma podpatruje ją jak oswaja się z nową przestrzenią, ciekawskim okiem spogląda na pamiątki rodzinne i poszukuje leśnego szałasu. Potem buduje siostrzaną więź z nowo poznaną Marion i we dwie eksplorują świat wokół: niby zwyczajny, niczym nie wyróżniający się, a jednak skrywający jakąś tajemnicę i naznaczony śladami przeszłości oraz śmierci. Nieprzypadkowo istotnym motywem filmu staje się żałoba, bo autorka konfrontuje Nelly z trudnymi emocjami matki, jakby nieobecnej, chwilowo obcej, a w końcu dosłownie znikającej z ekranu. Rezolutna bohaterka musi w pojedynkę znaleźć odpowiedzi na nurtujące pytania i spędzać wolne chwile sama lub z koleżanką , ale pobyt na prowincji wcale nie okaże się czasem straconym. Dzieło nie jest bowiem zatopioną w melancholijnym nastroju, przygnębiającą i monotonną opowieścią, tylko skrupulatnie rozpisanym dziennikiem z życia dziewczynki – osoby zafascynowanej tym, co nieznane, śmiało dopytującej o sens pewnych zdarzeń, z wypiekami na twarzy czekającej, co przyniesie nowy dzień.
Sciamma umiejętnie wyważyła proporcje, odmalowując portret Nelly – z jednej strony podkreśla zmieszanie jedynaczki, nie w pełni świadomej uczuć swoich i otoczenia, a z drugiej – jej prawdziwy entuzjazm. Pierwszy stan ujawniają zbliżenia poważnej, zasępionej twarzy dziecka, zaś radość – sceny beztroskich zabaw z Marion, szczególnie te związane z wycieczkami do szałasu.
Całą recenzję Wojciecha Tutaja przeczytacie TUTAJ.